Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/62

Ta strona została przepisana.

Sięgnął do portfelu, który był z sobą przyniósł i zaczął wyszukiwać odnośny dokument, mówiąc już oficjalnym tonem:
— Żałuję jednakże, żeśmy nie szacowali na gruncie, bo mi się zdaje, że część Karola jest dużo więcej warta — ale ponieważ pani żądała tego tylko, a oni się zgodzili, nie obstawałem przy swojem. Kopję działu pani zostawiam, resztę dokumentów zatrzymam do ukończenia formalności. A teraz nie będę pani czasu zajmował, bo czuję, że pani zaraz pojedzie na te swoje Czahary choć popatrzeć.
Próbował się uśmiechnąć, ale ona spojrzała nań poważnie, głęboko i rzekła:
— Chciałam, ale w tej chwili nie potrafię się radować. Pojadę, ale z gorzką myślą i zła na siebie.
Nic nie odrzekł, zamknął portfel i wziął za kapelusz. Zamienili milczący uścisk dłoni, wyszedł, ona stanęła w oknie, widziała, jak mijał dom, zgarbiony, idąc krokiem zmęczonym i powolnym. Już znikł za rogiem, patrzała jeszcze z brwią ściągniętą i z niesmakiem w rysach. Potem się żachnęła, przetarła oczy i czoło i zaczęła się ubierać do wyjścia, a słysząc czyjeś kroki na schodach, hasło wizyty Emilki, wyszła sama.
— Pani wychodzi — zapiszczała uczennica.
— Proszę o urlop na dzisiaj... mam interes.
— A wiem, był pan Motold. Mama taka cie-