Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/63

Ta strona została przepisana.

kawa, czy pani przecie coś wygra, bo wczoraj mówili u nas panowie, że pani nic nie wskóra.
— Może być — odparła Zośka lakonicznie.
— Oj, nie dobre były wieści, już widzę to po pani. Bardzo nam przykro, bo żeby pani wygrała i osiadła w majątku, to byśmy do pani jeździły na majówkę co roku. Ale z mężczyznami trudno kobiecie wojować.
Westchnęła, pokiwała smutno głową, a Zośka, nie słuchając dalej, wybiegła na ulicę, dążąc ku rzecznej przystani.
Lody spłynęły, wody wezbrane były, czarne, spienione i jak morze pokrywały cały ten niski kraj łąk, bagien i tysiącznych strumieni. Na przystani pełno było łodzi chłopskich i ludu, przybyłego na targ z rybą, rohożą, drzewem, trzciną, sianem, rożnem dobrem tego wodnego kraju.
Zgiełk tam panował i tłum się kłębił.
Zośka odważnie weszła w to szare mrowie i oglądała się, szukając znajomych chłopów. Wiedziała, gdzie jest punkt zborny Worończan i zaraz też oni ją dostrzegli i zaczęli dobrodusznie pozdrawiać i zagadywać:
— Oj, a gdzie też tam paniuńcia przepadła! Szmat czasu nie widzieli. I zbielała i zasumowała. Czy to może być, że już panusi w Woronnem na wiek nie będzie?
Obstąpili ją i jęli rozpowiadać zaraz swoje sprawy.