Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/7

Ta strona została przepisana.




I

Dzwony kościelne grały żałobnie. Powietrze pełne było ich skarg — przenikały do wnętrza domów, głuszyły szmery. Przechodzień każdy ku dzwonnicy oczy podnosił, a potem zwracał je na karawan, przed farą stojący i przystawał, zwiększając ciżbę gapiów.
Ulica zatłoczona była tłumem ciekawych i długim szeregiem zaprzęgów obywatelskich — grzebano kogoś znacznego.
Z gęstych, siwych chmur, począł sypać śnieg.
— No, panowie, może już pora na eksportację — zawołał pan Jan Zarudzki, wchodząc do pokoju hotelowego, gdzie czterech, przybyłych na pogrzeb obywateli, grało w winta.
Nikt na razie nie odpowiedział, bo rozgrywano partję, dopiero gdy skończyli, któryś zapisując, mruknął:
— Dzwonią na egzekwje, jeszcze czas, skończymy robra. Spójrzno, czy konie pod kościołem.
— Stoją. Nie wiecie, czyje to kasztany?
— Czwórka w szorach? Czyjeżby? Motolda.
— Eee! To i sam Luter grzebie Janickiego!