Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/74

Ta strona została przepisana.

A pan żonaty? Nie — odparł — popatrzał po błocie — wstał — i odchodząc mówi: — Zostańże, kiedy ci tu dobrze i smakuje żyć i kiedy możesz nie robić. Jak wstąpisz do Łasicka, zgłoś się do mnie. W gościnę? — pytam. — A pan nie wie, że mojej gościnie nie radzi ludzie. Jak mi się coś u pana spodoba, to sobie wezmę i nie podziękuję. A on mówi: jak myślisz, że ja mam co więcej jak ty, to sobie bierz. — I poszedł.
— Co on — zbiesił się, tak gadać — rzekł Maksym.
— Durny ty, didu, jak on tak powiedział, to ja i zrozumiał — że u niego nic brać nie warto.
— Dlaczego? — spytała Zośka.
— Bo on o nic nie dba. Jego dumka gdzieindziej. Ja wtedy stamtąd zaraz poszedł precz. Tylkom starowierom jeden wieczór jeszcze prześpiewał, żeby na mojem zostało.
Czółno wpadło w gwałtowny prąd ku młynowi i budynek ten zwrócił na siebie uwagę chłopów. Maksym począł wyliczać, jakie wsie tam zboże mielą — ile może być miarek, ile żyd zarabia — jakie kamienie, kto młynarzem i coby to było, żeby płyty kiedy groblę rozbiły. Tak rozmawiając, dobili piaszczystej wydmy — wparli w nią łódź — o kroków kilkanaście od chaty — i Zośka wyskoczyła, prostując zdrętwiałe nogi i przeciągając ramiona. Dzień się miał ku schyłkowi, chłód i mgła szła z rzeki, młyn nie szedł dla zbyt wysokiej wody, ścią-