Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/82

Ta strona została przepisana.

nie kupuje. Można się u nich pożywić. Podjadła panienka — no to chodźmy.
Ruszył przodem i zaprowadził ją do młyna. Tam już zniósł sporo siana na posłanie i, ulokowawszy ją — drzwi zamknął i znikł.
Zośkę czas jakiś trapiły szczury, hałas hulającej czeredy chłopskiej, potem ją do snu ukołysał monotonny szum rzeki i zapomniała swych trosk w kamiennym śnie zdrowej młodości.
— Panienko, jedziem! — zbudził ją chrypliwy, przepity głos przygodnego opiekuna.
Zerwała się. Słońce już jasno biło przez roztwarte drzwi, w których stał Kasjan, z podbitem okiem, z krwawą szramą przez nos, w bardziej jeszcze podartym kożuchu, ale jak zawsze z czapką na tyle głowy i zuchwalstwem w zaognionych od bezsenności i przepicia oczach.
Wyszła na boży świat, przeciągnęła się, rozejrzała. Pasy, flisaki już odpłynęli. Ślady ogniska, zdeptany piasek, okruchy jadła, trochę trzasek i słomy — tyle tylko po nich zostało. Żyd z robotnikami pracowali na grobli, a u brzegu była tylko jedna łódka, w której siedział chłop i jadł suszoną rybę, popijając te okopcone drzazgi wodą z rzeki.
— Jedźmy — śniadanie dla panienki mam! — rzekł Kasjan. — Z żydem niema co gadać! Niech mu się zdaje, że on tu pan.
Wsiedli do czółna i Zośka zagadnęła chłopa.
— Dobrze granice znasz?