Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/86

Ta strona została przepisana.

— Gadają, że ziemianka jest, ale tam grzęzko — trzeba znać, gdzie stąpić. Tam już rzeki niema, ani sianożęci — taki krekot bez dna, a idzie to daleko — na kraj świata. Tam nikt nie chodzi. Niema poco, ani jak.
Minęli — zatoka zniknęła — znowu łozy, olchy, czarna toń, las coraz bardziej drobny — i znowu tylko sianożęci — znowu zakręt — grunt się podniósł i, co bardzo dziwne w tym dzikim i pustym kraju, ukazał się wśród drzew, na tle czarnego ostępu, domek w szwajcarskim stylu, parę budowli gospodarskich, wszystko porządnie płotem opasane.
— A to co? — zdziwił się nawet Kasjan.
— To grafska straż, Szafranka! — rzekł chłop jakoś uroczyście i z poszanowaniem.
«Grafem» nazywał hr. Motolda, który tytułu sam nigdy nie używał.
I aż się chłop rozgadał.
— To już dalej — het, het — grafski cały świat i woda i lasy i ziemia — gdzie spojrzysz, gdzie stąpisz. W Szafrance leśnik żyje, panowie wiosną na toki przyjeżdżają, a jesienią to cały nasz naród na obławy tam gonią. A lasu to tak pilnują — że i rózgi nie ukradniesz.
— A niedoczekanie ich — jeśli ja im nie ukradnę! A leśnik kto? Tutejszy?
— Nie, cudzy — Niemiec! Niewiadomo kiedy śpi i je — tak pilnuje. I trzech synów ma jak sumy wielkie, jak szczuki sprawne.