Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/87

Ta strona została przepisana.

Oczy Kasjana pałały, zapatrzone w las i w leśniczówkę. Nozdrza już węszyły, błyskały w uśmiechu zęby. Aż się odwrócił i zaklął.
— Aj, zarazby próbował — ale co insze z początku.
— Nu, zwracaj, trzeba nam jeszcze skręcić na stare młynisko.
— Nie pojadę ja tam — rzekł chłop spokojnie, ale czuć było, że nie pojedzie.
— Durny ty, trus! Nie mówił ja tobie, że za memi plecami Semko cię nie pojmie. Jedź.
Chłop więcej słowa nie rzekł, skręcił łódź.
Płynęli. Te same mijali sianożęcie, łozy, olchowe gąszcza, tonie, zakąty — aż nagle wynurzyli się tuż koło Sydorów.
— Coś ty, zdurzał? A gdzież młynisko — huknął Kasjan. — Zawracaj, słyszysz?
Chłop skręcił trochę pod łozy, czegoś upatrywał, wreszcie powoli rzekł:
— Raz powiedział, raz pokazał — więcej nie będę!
I nagle zsunął się w wodę — wpadł w krzak łozy i przepadł. Gałęzie się zasunęły, rozległo się pluśnięcie, łódź się zachybotała — i tylko Zośka się roześmiała z miny Kasjana, a wreszcie i on śmiechem parsknął.
— Bacz i zakpiła ze mnie ta błotna gadzina. Nu, nic — wiem do woli. Naum, wróć się — nie będę cię musił.
Ale chłop nie dał znaku życia. A Zośka rzekła: