Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/88

Ta strona została przepisana.

— Do wsi przybijem. Trzeba co zjeść.
Kasjan grzmotnął się pięścią w czoło.
— Czy ja zdurzał? A toć śniadanie panienki u mnie za pazuchą.
I wydobył w czystą szmatkę owinięty kawałek słoniny i chleba.
— Pewnieś ukradł. Nie chcę! — zaśmiała się.
— Dalibóg nie. Wiernik ze skarbówki mi dał. Jednakże do wsi zajedziem. Nie byłem tu nigdy. Trzeba naród poznać. Hospody, widziała panienka kiedy taki cud!
Spojrzała za jego ręką. Z piorących kobiet u brzegu została tylko jedna, ale istotnie mogła zwrócić uwagę. Olbrzymia, stosownie do wzrostu pleczysta, czerwona na twarzy, zwijała uprane płótno i gdy przybyli, ciężar ten kilkopudowy zapewne, zarzuciła sobie łatwo na ramię i rękę o biodro podparłszy, wpółnaga, wodą cała oblana, patrzała na czarno ubraną panią, zapewne też, jak na cudo.
— Ot, gdzie dziewki jak harmaty, czort pochował, ot, gdzie człowiek cudów się napatrzy — w takich podłych Sydorach, gdzie nawet karczmy niema!... — mówił, cmokając Kasjan i wnet zagaił rozmowę:
— Dziewczyna, postójno, pokaż, gdzie Naumowa chata.
— A Nauma gdzie wy podzieli? — odparła.
— Utopił się.