czaju Zośka. — Porzucił twój Naum nas na rzece. Odprowadziliśmy czółno i wstąpili zapłacić. Dajcie spocząć trochę.
— Proszę, panienki, proszę. A oto hycel! Czy on zdurzał, blekotu się najadł? Niechno on mi się na oczy pokaże! — wołała uprzejmie baba, wprowadzając gości do izby.
Chata była bez komina, czarna, ale przestronna i widocznie zamożna. Zośka znała obyczaje, umiała mowę, bywała często po chatach. Usiadła pod oknem u stołu, a wtem Kasjan zaśmiał się.
— Aj, jak ty babo łgać umiesz! A toć postoły Nauma już się suszą, a on pewnie w komorze schowany.
— Dalibóg nie! A mnie poco łgać?
— Ze strachu przed Semką — głupie wy. A nie wiecie, że jak ja rzekł, że jemu koniec będzie — to i będzie!
— Cyt’, cyt’ — szepnęła baba. — Toć jego chata obok naszej. Uchowaj Boże, posłyszy!
— Nie posłyszy, już więcej nic nie powiem, ale niech Naum się nie chowa. My tu z panienką przyjechali wszystko poznać i rozsłuchać, bo panienka teraz tu nad wami panować będzie, dwór postawi, gospodarować zacznie.
— Może to być? A Moszko?
— Na lichy koniec mu idzie, ja mówię. Ty wiesz kto ja.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/90
Ta strona została przepisana.