Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/91

Ta strona została przepisana.

— Wiem — trochę słyszała od ludzi, trochę Naum gadał.
— Aha, gadał, no to niechże się nie chowa. A jeść nam co dacie mołodyco?
Musiał już dawno nikt tego wyrazu jej nie mówić, bo baba rozpromieniła się, zakrzątała i wnet znosić jęła, wedle swego pojęcia najlepsze specjały. Po chwili też, milczkiem, wsunął się Naum, za nim kilka bab, sąsiadek, ciekawych a smutnych, potem dwóch czy trzech chłopów niby za interesem. Zrazu nieśmiało patrzali tylko na Zośkę, wreszcie zjawił się jeden, co w Woronnem był — i ją znał, więc przywitał, pokornie w rękę pocałował, a nakoniec zachęceni jej pytaniem, zaczęli rozmawiać. W głowach im się nie mieściło, żeby zamiast żyda, mogli zależeć i służyć innemu panu. Lud był to dziki, ale dobry, spokojny, łagodny — rybacy wszyscy, żyjący z rzeki i bydła. Zboża siali nie wiele — kosili łąki, hodowali byki, resztę czasu spędzając na wodzie z sieciami. Wiosczyna miała chat dwadzieścia — «dusz» było około stu. Po chwili oswoili się z panienką, mówiła ich językiem i bardzo składnie, pytała o żywotne kwestje ich bytu, więc poczęli śmiało opowiadać, a ona notowała sobie wszystko w pamięci: ilość stogów siana, cenę zajmisk, odrobki, prawa rybnych połowów, warunki trzebienia łozy i wyrachowała, że Moszko, płacąc pięćset