Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/96

Ta strona została przepisana.

rarjum za dział, więc pożegnawszy go, rzekła, do siebie, wychodząc:
— Już tu nigdy nie będę. — Ale dokąd, do kogo się udać, jak i gdzie ten rok przebyć? — Zamyślona poszła nad rzekę.
Wody wiosenne opadły już znacznie, zielone obszary łąk wynurzyły się z topieli i cały ten płaski kraj, aż do czarnych lasów na widnokręgu maił się w całej krasie.
— Napiszę do Stefy i na rok do Warszawy wyjadę, żeby na to nie patrzeć — pomyślała z rozpaczą.
Przechodziła koło przystani. Jedno czółno tylko było, a w niem poznała Nauma z Sydorów.
W pół leżąc, na garści szuwaru, ćmił fajkę.
Gdy ją ujrzał, twarz jego bezmyślna pozornie, typowa twarz dzikiego człowieka, skurczyła się w grymas uradowania i zdjął czapkę.
Przystanęła.
— Takeś daleko się odbił, Naum. Pierwszy raz chyba? — rzekła z uśmiechem.
— Już raz, w święto.
— Z rybą przyjechałeś?
— Nie, z Kasjanem. Na noc będziem wracać.
— A Kasjan gdzie?
— Za «dziełem» poszedł.
— To on tam u was bawi?
— Ale, z Liktą się wodzą.
— Naprawdę, może się pobiorą?
— Kto ich wie? Biją się mocno!