Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/97

Ta strona została przepisana.

— A młyn idzie?
— Ojoj!
— Pozdrów tam wszystkich odemnie. Szczęśliwej ci drogi.
— Do zobaczenia. Czekają nasze ludzie panienki.
Uśmiechnęła się gorzko. — Długo czekać będą.
Nie pomyślała nawet, żeby ten chłop, ta łódka miała jej los rozstrzygnąć.
A tymczasem Kasjan był niedaleko przystani w szynku i pił. Ale pił niewiele, powoli — i siedział długo, burdy nie wszczynając, jakby na coś czekał. Czekał zmroku. Gdy słońce zajrzało w karczemne okna, wbrew swemu zwyczajowi, bez łajania i kłótni za wódkę zapłacił i poszedł na miasto. Ludzi rozpytawszy, znalazł mieszkanie akcyznego urzędnika i do kuchni wszedł.
— Czego? — spytała go opryskliwie kucharka.
— A jakby w swaty do ciebie! Po co szumisz? Do pana pomocnika z ważnym interesem. Idź, poproś, żeby wyszedł. Będzie rad.
— Ukradniesz jeszcze co tymczasem.
— Toćby wolał ciebie, jak twoje rondle wziąć. Rondle odbiorą i do ostrogu jeszcze wsadzą, a ty gładsza i za ciebie sądu niema. Nie marudź, idź, bo pilno!
Kucharka się roześmiała z dowcipu i poszła.
Po chwili urzędnik się ukazał, spojrzał na draba.