prowadzić pana, ale trzeba. Zawszeć setkę mi pan da za to.
— Setkę? Oszalałeś! Dziesięć rubli dostaniesz.
Kasjan się roześmiał.
— Żebym tam pana na spacer czółnem zawiózł, tobym trzy ruble dostał. Toć koniec świata.
— No, zresztą zobaczymy, jak się uda!
— Niech się pan ze mną nie targuje. Dalibóg nie warto. Da mi pan setkę, to i powracać będziemy razem i wszystko panu pokażę. Skrzywdzi mnie pan, to tylko doprowadzę na miejsce.
— Więcej mi nie potrzeba! — roześmiał się urzędnik. — Na miejscu zresztą dam ci dwadzieścia pięć rubli. Ale niechno się nie uda.
— To moja rzecz. Więc pan mojego słowa nie słucha — niech będzie pańskie na wierzchu. Ja się i na to zgodzę.
Błysnął złowieszczo oczami, zaśmiał się.
— To i ruszajmy. Pan się ubierze, ja poczekam.
— Dajże mu jeść i pić, Katarzyno!
— Dziękuję pokornie, panie. To i pieniądze dostanę.
— No, zaryzykuję! — roześmiał się, podniecony łakomą gratką akcyźnik.
Odliczył dwadzieścia pięć rubli, które Kasjan owinął w szmatę i na sznurku zawiesił na szyi. Potem zasiadł do jedzenia i zalotów z kucharką, a że mu pomyślnie szło, tego dowodem była potłuczona lampa i przewrócone wiadro z wodą.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/99
Ta strona została przepisana.