Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/10

Ta strona została skorygowana.

Chwała mu i cześć! Skąd macie ogień w piecu?
— Z krzesła. A ty przyniosłeś cokolwiek?
— A jakże! Całych dziewięć rubli!
— Hurrah!
Zeskoczył ze stołu jeden, od pieca zbliżył się drugi, tylko ten, co leżał, ani się ozwał, ani poruszył.
Teraz lampka oświetliła ich nieco.
Śpiewający miał twarz ładną, młodą, trochę bezczelną i cyniczną; — ten, co grzał ręce, był garbaty, szpetny, o krótkich, pałąkowatych nogach, zapadłej piersi i twarzy zalękłej, chorowitej; — ten, co wszedł, był szczupły, nerwowy, żywy, o prostem, szczerem wejrzeniu siwych oczu, trochę marzycielskim zakroju ust.
Wyjął z kieszeni garść asygnat i rzucił obojętnie na stół.
— Róbcie z tem, co chcecie. Ja się zmęczyłem — rzekł.
— Ja chcę tytoniu — rzekł cynik.
— Lampa gaśnie! — wtrącił kaleka.
— Jabym chętnie coś wypił gorącego!
— No — to tak. Trzeba nafty, herbaty, cukru, araku, tytoniu, chleba, kiełbasy, wódki i śledzia. Niech Maksymow idzie! Kiedy bal — to po formie! Słyszysz Gregori?
— Słyszę — tylko Maksymow nie pójdzie. Żeby go Bóg stworzył na posłańca, miałby proste nogi. Ty sam idź, Sewer.