Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/102

Ta strona została przepisana.

jego twarz i pot zimny wystąpił na czoło. Machinalnie podniósł ramię i dłoń wsunął w zanadrze.
Stara mówić przestała, a on słuchał, słuchał, rozwierając niekiedy usta i język spalony przesuwając po wargach. Wreszcie głowę odrzucił i uderzył nią o kant drzwi. Nagły ból go orzeźwił. Powiódł powoli oczami wokoło siebie i jak automat się zawrócił.
Marta Czybajew uchwyciła go za rękaw.
— Poczekaj, hołubczyk, herbaty wypij! Samowar kipi, słyszysz!
Nie słyszał, ani zrozumiał. Począł zstępować ze schodów, a że mu w głowie się kręciło, o ścianę się dłonią chwytał.
Znalazł się na ulicy i szedł przed siebie, zwracając się w lewo, lub prawo, bez myśli.
Zawrót głowy plątał mu nogi. Przystanął pod jakąś ścianą i dostrzegłszy zagłębienie w murze, schodów parę do furtki, na tych kamieniach ośnieżonych usiadł, zgarnął się, w kłębek zwinął i pozostał.
Te same to były schody, skąd przed laty zabrał dziecko wpółnagie, głodne, poniewierane... Siedział tam teraz on, najnędzniejszy, zabity, czarnej rozpaczy mając duszę pełną po brzegi, nieczuły na zewnętrzne wrażenia. Żaden głos, ni skarga nie wyrwała się zeń, tylko czuł, że go złe teraz ogarnia, że nic nie uszanuje, nie wzdrygnie się przed niczem!
Ciężka dłoń wstrząsnęła go za ramię. Był to policjant.