Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/103

Ta strona została przepisana.

— Tu nocować nie wolno. Ruszaj! — rzekł.
Machinalnie wstał. Znowu zszedł z ulicy w ulicę, jak lunatyk. Nie zauważył, że go ktoś dogonił i towarzyszył, stąpając cicho i nie mówiąc słowa. Długi czas tak szli obok siebie, wreszcie rozbity głos Maksymowa się rozległ:
— Czekamy na ciebie, Gregor.
Drgnął i popatrzył na kalekę, a ten dalej mówił, powoli, zcicha:
— Cały świat zdradzony, zdeptany, skrzywdzony. Cała ziemia rosę ma słoną od łez — pył ciemny od krwi. Tyś przysięgał ludzkości swe życie! Chodź!
Gregor popatrzał nań, wzdrygnął się.
— Czekają mnie? Prawda. Idę. — rzekł spokojnie.
Po chwili milczenia, spytał:
— Spotkałeś Sewera tutaj przed kilku miesiącami?
— Nie. Więc to on?
— On! — zimno Gregor potwierdził.
Więcej nic nie rzekli, rozumieli się.
Stali już u drzwi domu, naznaczonego na schadzkę, gdy Gregor przemówił:
— Oni tam mnie czekają i spodziewają się, że ich, jak dawniej, słowem gorącem zapalę, porwę. Zawiodą się oni i ci, co mnie tu wysłali. Nie mam myśli i głosu. Zwierzęce życie tylko zostało we mnie. Chciałbym krew pić i wnętrzności wywlekać i to tylko potrafię.
— Gregor, tobie nie wolno tak mówić!