Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/109

Ta strona została przepisana.

wał staremu panu. Był to jego posag do ślubowin z ziemią ukochaną. Nie chciał do niej przyjść z próżnemi rękami, postanowili czekać, a tymczasem mówili „nasze“ na wszystko, i roili cudne plany przyszłości.
Zdawało się czasem Świdzie, że chyba tyle szczęśliwości w duszy mu się nie zmieści. Czasami, wracając do domu wieczorem, przejęty dobrem i wydoskonalony złotą nadzieją, nie mógł ni śpiewać, ni marzyć; więc zcicha się modlił i świat cały tuliłby do piersi, z wdzięczności za taką dolę.
Pewnego dnia tak właśnie jechał drogą wśród zbóż, powoli, półgłosem odmawiając pacierze. Pod miasteczkiem, na piasku, konik jeszcze zwolnił kroku, doktór lejce na rękę założył i zamyślony po zbożu spoglądał. Nagle od krzyża na wzgórku odenrała się jakaś postać i zrównała się z nim.
— To ty, Bronisław Kazimierzowicz? — przyciszony głos spytał.
— Ja! — odparł Świda i myśląc, że go ktoś do chorego potrzebuje, dodał:
— Natychmiast służę!
Wędrowiec położył rękę na brzegu wózka.
— Nie poznajesz mnie? — spytał.
Szary, głęboki zmrok był, i żadnej gwiazdy, jednakże nie widząc twarzy gościa, Świda poznał ten głos. Poznałby go wszędzie.
— To ty, Gregor! — zawołał.
— Ciszej! Ja sam. Cieszy to mnie, żeś przecie zrozumiał, z kim mówisz!