Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/122

Ta strona została przepisana.

Agafon otulił jej nogi futrami, a doktór wychodząc jednocześnie zapewnił, że chorej niezawodnie się polepszy. Skinęła mu uprzejmie głową na pożegnanie, on się skłonił i sanie ją uniosły.
Policjant widział tę scenę, widziały brzydkie figury tajne.
Doktór zwrócił się do Agafona.
— Mocnego rosołu, wina, mleka — zaczął, a dalsze słowa mówił już w bramie.
Policjant i brzydkie figury odeszły stanowczo dalej, widząc, że tutaj niema roboty.
Gdy doktór z Agafonem stanął na dziedzińcu, ulicznik, którego Gizella widziała grzebiącego w śmietniku, zbliżył się do nich i podał doktorowi kartkę, potem stanął w bramie i pomimo mrozu, pozostał przyklejony do ściany, zerkając to na ulicę, to na oficynę, do której weszli obadwa.
W sieni ciemnej Agafon roześmiał się śmiechem cichym, przypominającym pomruk sytej pantery.
— Złowiłem bobra!
— Udało ci się — odparł doktór — dostaniesz obecnie sto rubli.
— Dobre i ruble, lepsza sztuka!
— Skrzywdził ciebie Glebow? — zagadnął młody człowiek.
— Tak jest — lakonicznie odparł lokaj. — Ja z jego włości rodem! Od dziecka on mnie do siebie przyjął. Wyrostkiem ze swoją kochanką ożenił, jedynaka do wojska oddał i raz kazał krew wziąć