Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/125

Ta strona została przepisana.

Gregor, nie patrząc na nią, spytał:
— Co słychać u Lanina?
— Nie wiem! — burknęła.
— Dlaczego nie wiesz?
— Bom u niego nie była.
— Teraz kiedy toczy się sprawa Zajcowa o ten zrabowany z kolei proch?
— Co to mnie obchodzi!
— A cóż ciebie obchodzi?
— Ty wiesz. Nienawidzę Lanina! Mam tego dosyć! Poślij do niego inną. Wiele ich dla ciebie, na twój rozkaz, będzie jego kochanką! Ja już nie chcę.
— Stanowczo?
— Stanowczo.
Gregor nic nie odparł. Wyglądał oknem.
Wieczór zapadał. Po okienkach zapalały się światła, na ulicy ruch się wzmagał. Z dala dobiegały dźwięki rozbitego fortepianu i śpiew niewyraźny. Białawy odblask mroźnej nocy bił w oblicze zimne, twarde, piękne, milczącego mężczyzny.
Dziewczyna dyszała, zapatrzona w niego. Nagle postąpiła naprzód, objęła go rękami za szyję i poczęła namiętnie całować. On się wzdrygnął, dominujący ból przeszedł mu po twarzy, ręce podniósł, jakby ją odepchnąć chciał, ale nie uczynił tego. Dziewczyna odskoczyła po chwili. Rozkochanie jej przeszło w dzikość. Rozdymały się jej nozdrza, mieniła twarz cała.
— Ty trupie! — szepnęła głucho. — Depczże mnie, oplwaj, wyszydź, chociażby! Kiedym rzu-