Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/129

Ta strona została przepisana.

— Z miłą chęcią usłużę panu. O! Soni trudno będzie uchronić się od pokus. Zaczepek ma bez liku.
Lanin pobladł nieco.
— Ja będę wstępował po wiadomości! A dzisiaj namówcie ją, aby posłuchała treści tej kartki.
— Dobrze, panie.
Elegant, zajęty swą miłością, roztargniony, nie spojrzał nawet na pokój.
Gdy się drzwi za nim zamknęły, dzieciak, który przysłuchiwał się uważnie, parsknął śmiechem.
— Widziałaś, matko, ile on miał pieniędzy? Żeby ja duży był, tobym je zabrał!
Gregor i Markowski weszli.
— Zuch, Helena! — rzekł chemik.
— Udało się! — dodał Gregor — ale Sonię tam posłać trzeba koniecznie.
— Wyszukam ją i sprowadzę — ofiarowała się Helena.
Nikt jej nie odpowiedział. Mężczyźni rozłożyli na stole plan stolicy i Markowski kreślił po nim różne znaki. Pochylili głowy ku sobie i rozmawiali szeptem. Gregor cyfry jakieś notował. Kobieta wyszła.
Po chwili drzwi znowu skrzypnęły. Markowski się obejrzał.
— Ty, Achczeńko, zawsze ostatni! — rzekł.
Nowoprzybyły zdjął futro i na plan spojrzał.
— Ciężko idzie robota! Jestem tutaj — rzekł, punkt jakiś wskazując.