— Ejże, nie zapominaj się!
— On mój! Chcesz wiedzieć dlaczego! Za ojca zesłanego do Nerczyńska, za matkę zmarzłą w drodze do Irkucka, za wydartą ziemię i nazwisko, za kobietę kochaną. On mnie odarł z tego, co ludzie miłują, jaż od niego co wezmę? — tylko życie. Tego mi jeszcze bronisz!
Jegor usta otworzył, ale w tej chwili Markowski mu przerwał:
— Milcz! On słusznie mówi. Prawo ma. Glebowa życie do niego należy! Niech je bierze. Nikt inny! Basta!
— Niech bierze! — zamruczał Jegor.
Chwilę zamyśleni milczeli, wreszcie Jegor spytał:
— Kiedy?
— Do trzech dni — odparł Gregor.
— W każdym razie staraj się zemknąć!
— Wątpię. Zresztą bądźcie spokojni. Ode mnie niczego się nie dowiedzą.
Jegor bębnił palcami po stole, Markowski papierosa kręcił, do izby weszło kilku ludzi, zaczęli częściowo wynosić drukarnię. Nikt się nie odzywał. Wreszcie Gregor się poruszył, za czapkę wziął.
— Mam wiele roboty. Jeśli będę potrzebny, Maksymow wie, gdzie mnie szukać. Niech się nikt z naszych nie pokazuje u mnie w mieszkaniu. Po wypadku, to będzie srodze kompromitujące! Żegnajcie.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/136
Ta strona została przepisana.