— Pożyjesz jeszcze jeden dzień!... — zamruczał.
W tej chwili drzwi kamienicy się rozwarły. Wyszedł z nich Glebow stary, sam, osłonięty po oczy szubą.
Chód miał niepewny, głos chrypliwy, gdy budził z przekleństwem stangreta. Za nim wysunął się nieodstępny Agafon, do karety wsiąść dopomógł, na swe miejsce skoczył, ruszyli.
Gregor za nimi popatrzał, potem raz jeszcze na to okno różowe i poszedł. Teraz już nie marzył — układał plan.
Do domu wracał. Musiał się z Maksymowem rozmówić, jego los zabezpieczyć, papiery jedne poniszczyć, inne ukryć, z Agafonem się zobaczyć.
Szedł prędko, jak człowiek bardzo trzeźwy i dobiegający celu. W sobie czuł wielki chłód, ogólne śmiertelne zamarcie. Był gotów do swego ostatniego czynu.
Mieszkał i praktykował jako doktór Sergjusz Aleksandrow, Maksymow uchodził za jego brata. Zajmowali trzy pokoje, nie mieli żadnej służby.
Gdy Gregor drzwi otwierał, dojrzał światło w sypialni, które natychmiast zgasło. Zdziwiło go to, wszedł do swego lekarskiego gabinetu i zapalając lampę, zawołał Maksymowa.
Kaleka milczał.
Tedy Gregor z lampą wszedł do sypialni i obejrzał się. Maksymow leżał, przykryty po oczy.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/139
Ta strona została przepisana.