Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/152

Ta strona została przepisana.

Wreszcie opowiedziała mu swój kłopot. Służba jej, to jest kucharka i garderobiana, kędyś po południu zbiegły. Była skłopotana, jak go przyjmie i ugości.
— Nic to! — rzekł. — Jest przecie Agafon. Jutro rano służbę odnajdą.
Lokaja zawołano z przedpokoju. Cicho, ze zwinnością małpy, jak cień, bez szelestu, zapalił światło, rozłożył ogień na kominie, nakrył stół do kolacji. Dopiero wtedy ośmielił się przerwać sam na sam czułej pary.
— Przyniosę kolację z restauracji — oznajmił.
— Dobrze. Weź sanki dla pospiechu! — odparł Glebow. — Mieszkanie tymczasem zamknij, żeby tu kto nie wlazł niepotrzebny. Pamiętaj, żeby szampan był różowy.
Agafon wyszedł, drzwi zostawiając otwarte.
W buduarze Glebow, rozparty w fotelu, pieścił siedzącą na kolanach kobietę. Rozplótł jej włosy złote i podniecał się, grubemi palcami plącząc tę falę wonnych splotów. Lampa przyćmiona była i ogień na kominie ledwie się żarzył. Kąty w pokoju tonęły w cieniu.
I oto w kącie poruszyła się firanka od sypialni. W szczelinie stanął człowiek. Dywany wyściełały komnatę, on się po nich, jak widmo, naprzód posunął. Miał na sobie półszubek wyrobnika, rozpięty na czerwonej koszuli, głowę odkrytą. Stał o kroków pięć od grupy, gdy go kobieta pierwsza spostrzegła.