Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/153

Ta strona została przepisana.

— Ach, kto to! — krzyknęła, kurczowo obejmując ramię generała.
Ten się obejrzał. Zadygotało w nim, ale nadrabiając grozą, spytał ostro:
— Ty kto? Poco tutaj? Won do kuchni, kanaljo!
Wtem kobieta zatrzęsła się, oczy jej rozwarły się strasznie.
— Hospodi Boże! — wrzesnęła przeraźliwie. — To on! Zabije mnie!
Generał się zerwał, odtrącając ją. Ona na ziemię padła i zemdlała: Glebow dobył z kieszeni nieodstępny rewolwer i o nic więcej nie pytając, strzelił. Sprężyna wydała suchy trzask, lecz kula nie poszła. Człowiek począł mówić:
— Ja, Gregor Zachareńko, syn pobitych przez ciebie, po twoje życie teraz przyszedłem. Jak smok ty leżał na drodze swobody ludu i dobra Rosji, jak smok pił i chłeptał gorącą, młodą krew. Zabrał ty mi ojca i matkę, kolegów i druhów, nazwisko i duszę, tę kobietę wreszcie. Przyszedłem po ciebie!
Glebow rzucił się do okna, chciał wołać... Potknął się o leżącą kobietę, socjalista padającego za ramię porwał, z błyskawiczną szybkością, siłą i wprawą, sztylet w pierś wbił, aż po rękojeść i odskoczył, jakby się bał, że go krew obluzga.
Glebow zaryczał jak zwierz, za sztylet chwycił, chciał wyrwać to żądło śmiertelne, i zwalił się z łoskotem okropnym, łamiąc swym ciężarem krzesło, obryzgując sprzęty krwią. Miotał się, wił, charczał, źle trafiony.