Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/16

Ta strona została przepisana.

To powiedziawszy, Świda ku drzwiom się skierował, ale mu Gregor drogę zastąpił i prawicę wyciągnął.
— Daruj! — rzekł poważnie.
Przyskoczył Sewer, przykulał Maksymow, ścisnął każdy dłoń Parjasa, ale nastrój uczty utracił niefrasobliwy ton i każdy głęboko się zamyślił.
Wśród tej ciszy rozległ się głęboki głos Gregora. Głos to był przepyszny, o niewyczerpanej skali tonów, porywający, jak on cały porywający był.
— A jaż co? Ja Grzegorz Romanowicz Zachareńko! Ja Małorus, co kniaziom swoim służył, gdy tam na Wschodzie, po panach moich teraźniejszych Tatarzy deptali nogami, jak bydlę po gnoju! Mnie kto pytał, czy jarzma chcę? Futor, co jeszcze Chmielnickiego pamiętał, mieli rodzice. Spodobał się gubernatorowi. Żeby go dostać, wplątali ojca w proces złodziejski o rabunek cerkiewny i poszedł w katorgę — matce, gdy z żalu i desperacji szalała, dowiedziono, że jednem słowem obraziła władcę i pognano też w Sybir. Mnie oddano do ochrony podrzutków, ograbiono z mienia i nazwiska. Zachareńko ja, co carów bizantyjskich imię noszę! Siedm lat wtedy miałem, a pamiętam, i konając, takim będę.
— Tedy nam sobie dłoń podać trzeba! — rzekł Świda. — Przed nami już tylko jedna zguba — spodlenie. Ta pamięć chwały, to jedna obrona.
— A czyn?
Sewer słuchał zwarzony i ponury. Rękami włosy zwichrzył i desperacko się odezwał: