teraz spokojnie, i pytaliby, patrzyli, a mnie taki wstyd, o wstyd!
— Nie będą pytali, Sewer. Jam winę na siebie wzięła.
— Jak? Powiedz?
— Powiedziałam, żem była zadrosną i piekło ci w domu robiłam; żem cię do desperacji doprowadziła scenami.
— O Gizi! O Gizi!
— Nic to, Sewer. Zdrów bądź, dobrej myśli. Bóg ci przebaczy.
— O Bóg! Nie! — szepnął, wzdrygając się.
— Przebaczy! — powtórzyła z przejęciem.
Potrząsnął głową, wzruszony do głębi.
Potem znów rzekł:
— Żebym ja stąd wyjechać mógł.
— Wyjechać musisz, Sewer. Potrzeba ci innego klimatu na twe płuca naruszone.
Poweselał widocznie.
— To dobrze! Wyjedziemy tam, do ciebie. Przyjmiesz mnie, Gizi, w swoich górach?
— Przyjmę, Sewer.
— Ach, żeby już tutaj nie wracać. Żeby biednym być, nieznanym, samotnym! Żeby ludzi nie widzieć i tak nie żyć tem strasznem życiem! Wiesz, byłem kiedyś takim biednym, bodajem był został. Teraz mi wstyd, źle, gorzko, a najbardziej taki wstyd, wstyd!
— To minie, Sewer. Wyzdrowiejesz, pogoisz rany, odpoczniesz. Nie będziesz biednym, ale będziesz spokojnym! Zdrowiej tylko.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/165
Ta strona została przepisana.