Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/166

Ta strona została przepisana.

On zdrowiał. Wracał mu sen, apetyt, siły. Pewnego dnia, gdy już wstawać chciał, postanowiła Gizella odkryć mu los ojca. Już siedział na posłaniu, o nią oparty i bawił się kwiatem, który mu przyniosła z krótkiej na miasto wycieczki.
Dotknęła ustami jego czoła i rzekła:
— Złą ci wieść powiem. Ojciec jest chory.
Oczy podniósł i łzy jej dostrzegł.
— Bardzo mu źle? Cóż to?
— Jest ranny.
— Pewnie jaki nihilista?
— Tak!
— Tom ja mu zawsze prorokował. Mój Boże, ci ludzie chcą tego, co posiada już cała Europa, a ich za to wieszają. To wyradza zemstę. Ojciec był nieubłagany. Kiedyż to się stało? Jutro wstanę i odwiedzę go.
Objęła mu głowę rękoma i milczała.
Zaniepokoił się.
— Jest bardzo źle, Gizi? Nie płaczże. Powiedz wszystko. Za wiele ci zgryzot naraz, ale jam już silny. Pomogę ci!
— Pomóż, Sewer. Twojej siły mi trzeba. Bardzo jest źle, bardzo!
Spojrzał ku niej, nagle pobladły.
— Ty mi nie mówisz prawdy? Umarł — zawołał.
Zrozumiał tę długą ojca nieobecność.
Ona go w milczeniu pocałowała tylko, wciąż do siebie tuląc. Zapłakał szczerze po swym dobrodzieju, ale wnet się powściągnął i jął pytać