Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/17

Ta strona została przepisana.

— To otchłań. I skąd ratunek? Każdy malkontent, każdy cierpi i ginie! A zda się cierpią miljony przeciw setkom. Zda się łatwo granice skasować, wojsko, władzę wybrać, a nie znosić — i światby odżył.
— To mało! — rzekł Gregor.
— Dać każdemu żyć i pracować na swej ziemi, po swojemu do Boga i braci mówić! — dodał Świda.
— To mało! — powtórzył Gregor.
— Żeby nie było pieniędzy, a ludy nie politycznie, a etnograficznie się łączyły! — szepnął dotąd milczący Maksymow.
— To mało!... Wyjałowione grunta rodzą chwasty, wycieńczone organizmy rodzą kalectwa, wyżyte społeczeństwa rodzą potwory. Siekiery i pługa! Ognia i krwi! Tę całą ziemię zrównać, zgładzić, wytępić! — a potem na odrodzonej siać nowe ziarna!
— Więc mord znowu, znowu krzywda, znowu samowolna władza! — gdy tamci ze zgrozy umilkli, podjął Maksymow. — Czyś ty już zapomniał, Gregori, ten hymn do białego Boga Zendawesty?
I gdy nikt się nie odezwał, kaleka swym głosem schorowanym powoli mówił:
— „Ahuramazdo, jeżeli człowiek, porwany przez namiętność, podraźni się myślą, mową, lub uczynkiem, a upokorzony woła, abyś mu był przyjacielem, uczyń to, ty wielki, ty święty, ty nieśmiertelny, ty najdoskonalszy, — jako ja przyjaciel będę człowiekowi, który mnie ukrzywdzi,