Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/170

Ta strona została przepisana.

Sewer osunął się na ławkę, widokiem tym przybity, rozdrażniony. Gwałtem wstrzymywał milczenie.
Jeden z sędziów, rozjuszony uporem więźnia, uniósł się, purpurowy, sycząc zajadle:
— Ja was znam, Polaczków! Wy z rodu gałgany, buntowniki! W każdem zamieszaniu was pełno. Roi się wam król w Warszawie, roi się wam „papa“ rzymski! Pokażę ja tobie jakuckie jurty, albo złoto za Bajkałem!
Świda się nagle wyprostował.
— To fałsz! Niema nas w waszym nihilizmie. Gałganów może wy wychowacie. Nie roi się nam żaden król, tylko sprawiedliwość, której nigdzie nie mamy! Jeśli wola Boża, pójdę do Jakutów i za Bajkał. Robak jestem, Polak, wam na pastwę przez Boga oddany. Nie pierwszy będę umęczony, moi ojcowie tam byli przede mną. Ale gdybyście mnie rzucili tysiąc razy głębiej pod ziemię i tysiąc razy dalej od słońca, wam przed oczy wrócimy wszyscy niewinni kiedyś po śmierci!
— Do tiurmy z nim! — krzyknął sędzia.
Świda, popchnięty przez żandarma, skierował się do wyjścia. Jakże mu błyszczały wpadłe oczy, jak drżały łagodne usta, jak szedł prosto i śmiało.
Sewrer chciał za nim iść machinalnie — powstał i upadł zemdlony.
I znowu tydzień cały gorączkował i jęczał. Recydywę przetrwał przecie i stał się całkiem innym.