Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/171

Ta strona została przepisana.

— O Gizi! — rzekł, gdy o tyle do sił wrócił, że wstać mógł — teraz wiem dopiero, w jakim kraju żyłem. Uchodźmy stąd precz, na zawsze!
Smutny był, przybity, milczący. Opowiedział jej swe kijowskie dzieje. Było ich czterech w jednej stancji. Odnalazł Gregora i Polaka tam, skąd się nie wraca na świat wolny.
Nie poznawali go odwiedzający znajomi. Nie śmiał się, nie pytał o nic. Zajmował go proces tylko i wyjazd.
Zeznanie swoje złożył w prokuratorji, gdy tylko pisać miał siłę.
Doszło do wyroku.
W urzędowej gazecie przeczytał tegoż wieczora: Gregor miał stryczek, Świda dożywotnią katorgę, kilkunastu innych zesłanie i więzienie długie.
Czytając, zimny pot go oblał, ogarnęła rozpacz.
— Pójdę do tronu!... — rzekł. — Będę błagał!
Gizella blado się uśmiechnęła.
— Skompromitujesz się! — szepnęła z pogardliwą goryczą.
On, podniecony, przywdział swój mundur i ordery i ruszył.
Dopuszczony przed oblicze monarsze, potrafił prosić, bo po godzinie posłuchania wyszedł z łaską.
Karę śmierci Gregora zmieniono na dożywotnie ciężkie roboty.
Wrócił tryumfujący do domu, by żonie dobrą nowinę obwieścić.
Ona uśmiechnęła się smutnie.