Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/173

Ta strona została przepisana.

Nareszcie żołnierz z pochodnią stanął, klucznik zadźwięczał kluczami, obracając ze zgrzytem sprężynę.
Drzwi się rozwarły, wewnątrz było ciemno i nic się nie poruszało.
— Zawieś lampkę na ścianie! — rozkazał naczelnik dozorcy, a sam się z drogi usunął przed Sewerem.
— Zostanę sam z więźniem! — rzekł tenże, wchodząc.
Postąpił kroków parę i stanął, orjentując się. Cela była wąska i długa, z otworem tak wysoko umieszczonym i tak małym, że nie było to okno, tylko szczelina. Zresztą miała w kącie drewniane posłanie i nic więcej.
Gdy dozorca dymną lampkę zawiesił, dojrzał Sewer szary kontur człowieka, siedzącego na posłaniu, który się wcale nie poruszał. Strażnik drzwi za sobą zamknął, dawni koledzy spotkali się tedy znowu sam na sam, po latach. Od Sewera bił blask złoceń i jaskrawości, Gregor był siwą plamą pleśni.
Oficer miał dech zabity złem powietrzem i długą wędrówką, wrażenia okropne odbierały mu prawie przytomność. Więzień, olśniony zrazu światłem, teraz oczy na niego podniósł i spytał:
— Czego wy jesteście tutaj, sołdaci? Czy mi już pora?
Głos miał tak zmieniony i wyglądał tak strasznie, że Sewer się zatrząsł ze zgrozy.