Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/174

Ta strona została przepisana.

— To ja, Gregor! — rzekł — nie poznajesz? Sewer.
— Ach ty! Ojca ci zabiłem! Czego chcesz?
— Przychodzę cię przeprosić!
— Za co?
— Za tę dziewczynę twoją. Daruj!
— Dziewczynę moją! Prawda, była tam jakaś kobieta. Może i moja kiedyś była, nie pamiętam! Przez moją głowę toczyły się skały, lały oceany — osłabła.
Mówił z trudnością, patrząc w światło.
— Ile czasu byłem pociemku? O długo!
— Siedziałeś w ciemności? Ciągle? — zawołał Sewer.
— Tak. To ma być męka dla ułatwienia wyznań. Były różne inne! Na nic się zdały. Dla mnie niema już męki dostępnej, od chwili, gdy mnie lud lżył i błotem obrzucił.
— Chory byłem, inaczejby sąd poszedł, gdybym wiedział, że ty jesteś.
— Sąd?! Alboż to sąd był? Stałem przed sługami tronu, oni stroną byli, nie sędziami. Dlategom milczał. Niechby sąd był jawny i wolny, z ludu tego ruskiego, z cierpiących tych, z krzywdzonych — jabym mówił wtedy.
Powstał więzień, ale tak słaby był, że opadł znowu na pryczę. Podniecony był w duszy i posępnym ogniem pałały mu oczy.
— Jabym mówił wtedy, żeby mnie Ruś cała słyszała. Wnętrznościami matekbym mówił, których synowie zaludniają kazamaty i kopalnie, lub