Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/178

Ta strona została przepisana.

— Latem Gregor mnie odwiedził. Ze zwykłą sobie brutalną szczerością, powiedział mi skąd idzie, kim jest. Przyjąłem go, bo chory był i kolega szkolny. Opętany był swą ideą krwawą, wstręt mi czynił, alem go nie nawracał, ani z nim dysputował. Bo i poco? Zabawił czas jakiś, kilka tygodni. Na odjezdnem poróżnił się ze mną i znikł, jak duch zły, zostawiając mi w duszy gorycz, żal i ciężar. Odtąd zapomniałem o nim. Aż oto po ostatnim zamachu, który wyczytałem w gazetach, pewnej nocy policja do mnie wpadła. Nie pytano o nic, nie tłumaczono mi, co to znaczy, zarządzono ścisłą rewizję. Mnie wzięto na wóz, dwóch żandarmów odstawiło mnie do powiatu. I oto jestem. Z pod prawa wyjęty, życia pozbawiony, pojutrze idę za Ural, za Irtysz, za Lenę i nigdy już nie wrócę, chyba duchem, gdy śmierć mnie wyzwoli.
Sewer się porwał za głowę odurzony.
— To niemożliwe! To wołające o pomstę! — krzyknął.
Więzień głowę zwiesił.
— To prawda! — szepnął. — Z narodu jestem znienawidzonego, skazanego na zgubę. Szukałem tutaj po ścianach, czy swego nazwiska nie znajdę, wydrapanego w kamieniu, boć moi tu pewnie byli przede mną. Ha! ginąć trzeba. Potom ja się uczył dwanaście lat, głodem przymierając, byt zdobywał, gniazdo sobie zakładał. Ot, i skończone wszystko. Pojutrze w drogę ruszam. Mój Boże! i co dziwnego, że młodzież w moim kraju wege-