Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/180

Ta strona została przepisana.

Zgrzyt rygli się rozległ, potem szmer kroków i wróciła znowu cisza grobu i niedoli.
A tymczasem w celi Gregora pozostawiona lampka kopciła ścianę, mało chybotliwego blasku rzucając dokoła.
Zachareńko, po wyjściu Sewera, zwinął się na pryczy, wyczerpany wysiłkiem.
Przed oczami myśli, czerwono mu było od krwi, gorączka go ogarniała.
Człowiek ten, od czasu ostatniego mordu, żył tylko nadzieją śmierci. Nie miał siły żyć, bolał go ruch każdy, słowo, myśl. Pożądał kresu, zmęczony, wyżyty, wypalony swą szaloną, denerwującą egzystencją.
Dobiło go więzienie i śledztwo. Parę miesięcy samotności bez światła, natężenie wobec sądu, by nic i nikogo nie zdradzić, gorycz tych klątw ludowych...
Niedowiarek, widział przed sobą nicość, której łaknął, czując się kagankiem bez oleju, gwiazdą spadłą, oślepionym ptakiem.
Po wyroku odetchnął i zmartwiał do reszty. I nagle temu nieszczęsnemu rzucono łaskę, — życie, i ujrzał przed sobą szereg dni męki, lata cierpień, lata istnienia. Zagotowało się w nim, zapienił wściekłością, wył i gryzł drzewo pryczy, potem padł i w kabłąk zgarnięty, ostatnim wysiłkiem zebrał zmysły.
Śmierci chciał, ale tu i śmierci znaleźć nie można było w tej celi.