Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/182

Ta strona została przepisana.

Podniósł ramię ku lampie. Ale stróż umieścił ją tak wysoko, że ramię nie dosięgało. Więzień sekundę myślał, szukając oczami stołka. Daremnie. Oprócz przykutej do ściany pryczy, nic nie było.
Wtedy szaleniec podskoczył, chcąc lampę uchwycić i znowu nie dosięgnął. Więc począł, jak zwierz drapać się na ścianę. Palce wpijał w kamienie, krwawił je, opadał, rozpoczynał znowu.
Wreszcie uchwycił się, jak szponami, nierówności muru, dźwignął się nad ziemię. Wyciągnął szyję, roztworzył szczęki, zębami uchwycił blaszankę i zmiażdżył ją wściekle.
Ze zdobyczą swoją zwalił się nawznak, porwał ją w ręce. Płyn polał się po nim i natychmiast buchnął płomień. Włosy jego zajęły się pierwsze, potem ogień pobiegł po twarzy, na szyję, na ręce i już łuną czerwoną objął odzież.
Szaleniec począł się wić, dusić dymem, w celi ta postać potępieńca gorzała chwilę jasno, potem blask przygasł, zaczęło się tlenie, wyżeranie, swąd spalenizny, czerwone skierki, dym i wreszcie uczyniła się znowu zupełna ciemność.
Dym przedarł się na korytarz, dostał się wreszcie do nozdrzy szyldwacha. Żołnierz zaniepokoił się przypuszczeniem pożaru, zaalarmował dalsze posterunki. Wezwano spiesznie dozorcę z kluczami, dano znać do naczelnika.
Znowu po mrocznych przejściach zamigotały światła, rozległy się rozmowy.