Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/183

Ta strona została przepisana.

Urzędnik miał znowu gości. Odwiedził go Lanin, sekretarz z trzeciego wydziału, dobry znajomy i przyjaciel.
Wstąpił po przechadzce z ładną dziewczyną, której fantazja przyszła zobaczyć więzienie. Lanin fantazjom jej nigdy się nie opierał. Wpadli do naczelnika, oboje trochę podchmieleni, śmiejący, śpiewający. Dziewczyna swawoliła z nimi, rzucano sobie pieprzne dowcipy i dwuznaczniki, bawiono się wybornie w kawalerskim lokalu, gdy stróż przerwał zabawę wieścią o dymie.
— Psia służba! — burknął naczelnik wściekły. — Wy poco jesteście, kanalje?! — wpadł na dozorcę. — Czemu nie pilnujecie? Won, zaraz idę!
— Chodźmy razem — rzekł Lanin.
— A dobrze. Zobaczymy, co się stało i wrócimy tutaj. Posłałem po zakąski i wino.
— „Wypij duszko jednym tchem!“ — zanuciła dziewczyna, ocierając się o niego.
Wyszli, śpiewając fałszywie umyślnie.
Już zdala swąd spalenizny czuć się dawał. Mała gromadka ludzi, w fantastycznem oświetleniu pochodni, dążyła bardzo spiesznie.
— Panie — rzekł dozorca — to z numeru, gdzieśmy byli z oficerem. Ten zbój uczynił sobie coś złego.
— Ruszaj prędzej! — fuknął naczelnik.
Dziewczyna śpiewać przestała. Rozglądała się ciekawie, oczy jej błyszczały dziko.
Dotarli nareszcie do celi Zachareńki.