Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/185

Ta strona została przepisana.

Wzięła garść tego popiołu i wstała. Wsunęła relikwie do chusteczki, gdzie miała już flaszeczkę małą, ostatni dar, który mu przyniosła zapóźno i wyszła na korytarz.
Już doktór nadchodził, rozpytując o wypadek. Obejrzał zwłoki, skonstatował śmierć przez uduszenie i wyszedł spiesznie.
Celę zamknięto znowu, gromadka ludzi wracała, rozmawiając swobodnie.
— Temu życie nie było słodkie! — zaśmiał się Lanin.
— Zdrowe nerwy! — dodał naczelnik.
— Właśnie chore! — poprawił doktór. — Człowiek zdrów ma instynkt zachowawczy. Samobójca musi mieć zboczenie!
— Taki socjalista, to pies wściekły.
— Jabym nie chciała być władcą — szepnęła dziewczyna.
— No, ten już nie ukąsi.
— A ci, co zostali?
— Ha, ci zobaczymy! — zamruczał doktór niewyraźnie.
— Ja ich zobaczę niezawodnie w swej chałupce — zaśmiał się naczelnik. — Tymczasem wstąpcie do mnie. Wypada zalać ten czad, cośmy połknęli.
— Racja! — zdecydowano ochoczo.
Zaczęto pić, dowcipkować, śpiewać. Sonia przechodziła z rąk do rąk, wrzawa rosła, wzbierała fala podniecenia.