Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/189

Ta strona została przepisana.

kiem był, powinienem tam iść w dzień biały, wobec całego świata o przejęcie napowrót błagać, swą podłość wielkim głosem odwołać. Ale ja nędznik jestem. Boję się, że za to mnie stąd nie wypuszczą, boję się prześladowania, oporu dla wyjazdu i milczę, ohydą dla siebie samego tak przepełniony, że gdyby nie ty, gdyby nie ty...
— Sewer! — przerwała mu błagalnie.
— I ty mną pewnie pogardzasz, choć milczysz... — wybuchnął rozdrażniony, zrozpaczony.
— Ja ciebie tylko kocham, Sewer. Stokroć więcej, gdy więcej cierpisz. Rozumiem twą bojaźń, słuszna jest tutaj. Zostań, pomodlę się za nas oboje!
Nareszcie pewnego dnia paszport wydano, Sewer wpadł do żony, rozgorączkowany, szczęściem.
— Teraz chodźmy tam! — szepnął, oddychając głęboko. — Jutro wyjeżdżamy!
Poszli pieszo, przytuleni do siebie, obcy już jakoby wśród tego miasta i kraju, ledwie poznając spotykanych znajomych. Na ulicach szalała wiosenna szaruga, wiatr gęsty miażdżył lody Newy, chłód przejmował do kości.
— Ohydne miasto! — rzekł Sewer kaszląc.
Weszli do świątyni, dość pustej o tej porze. Przy jednym z bocznych ołtarzy, Sewer na kolana się osunął, drżąc wielkiem wrażeniem. Tłum napłynął na nieszpory, ozwały się organy, łaciński śpiew, woń kadzideł. Sewer, z czołem u ziemi, z wielką powagą odrodzenia w duszy, przypomi-