Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/202

Ta strona została przepisana.

— Panie redaktorze, proszę pana, numer wrócił z cenzury, trzeba zmieniać — ozwał się za drzwiami gruby głos.
— Ot i masz, a ja tu czas tracę! Bądź zdrowa, Heniu. Dobra z ciebie dziewczyna, ale ten twój dyrektor konserwatorjum przewrócił ci w głowie.
— Wujaszku, mój drogi! — zawołała prosząco — ja tu przyjdę jutro! Proszę się namyśleć. Los mój od tego zależy. Ach, ci emeryci!
Już była za drzwiami i na ulicy. Deszcz padał, jak z wiadra, wicher wydzierał z rąk parasol, drobne nóżki tonęły w śliskiem błocie. Biegła tak szybko, że nie spostrzegła, iż ktoś szedł za nią w ślad, z widocznem postanowieniem towarzyszenia do końca.
Zwracała się w prawo i lewo — mężczyzna zwracał się także, zaglądała do wystaw — czekał, choć nie miał parasola i deszcz strumieniami oblewał jego wytarte palto; weszła w bramę — i on; wbiegła na schody — szedł za nią; stanęła na przęśle — i on się zatrzymał.
Teraz dopiero spostrzegła natrętnego towarzysza; usunęła się, sądząc, że pójdzie na drugie piętro — nie ruszył się.
— Pan szuka pana Dobrzyńskiego?
— Nie, pani, panny Dobrzyńskiej!
— Mnie?
— Tak, pani.
— Czego pan potrzebuje?
— Mam interes do pani.
— Jaki? — spytała ostro.