— W sprawie pani małżeństwa, o którem pani mówiła przed chwilą w redakcji „Gazety“.
— Ach, co? Wujaszek pana tu przysłał do mnie? — zawołała z żywością dziecinną. — Znalazł kogo?
— Nie pani, przychodzę sam jako kandydat...
— Pan? Kto pan taki?
— Jeżeli pani pozwoli wejść do mieszkania, rozmówimy się dokładniej. Tu, na schodach...
— Ach, prawda. Gdzież to klucz? Aa, jest. Niech pan wejdzie i zaczeka chwilę, o, tutaj. Zaraz lampę zapalę. Może pan bardzo brzydki?
— Zdaje mi się, że to panią nic nie obchodzi w okolicznościach wymaganych — odparł spokojnie i chłodno, jak wszystko, co dotąd mówił.
Panna Henryka Dobrzyńska, nie dosłuchawszy odpowiedzi, nie pamiętając zapytania, zajęła się poszukiwaniem lampy i zapałek. Gość stał nieporuszony koło drzwi, na wskazanem miejscu.
— Jakże się pan dowiedział o mojem żądaniu? — spytała po chwili milczenia, przerywając nucenie jakiejś piosenki.
— Słyszałem rozmowę. Jestem sekretarzem redakcji.
Lampa była wreszcie zapalona. Sekretarz spostrzegł, że stał w eleganckim minjaturowym saloniku, że miał dywan pod nogami, pianino przed sobą, w powietrzu czuł ów nieokreślony delikatny zapach, właściwy buduarom uroczych kobiet.
Panna Henryka wyszła do drugiego pokoju, rzucając:
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/203
Ta strona została przepisana.