Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/209

Ta strona została przepisana.

ka, wsunęła metrykę w mufkę i poważnie przystąpiła do okienka.
Sekretarz rozmawiał z jakimś szpakowatym jegomościem i nawet nie spojrzał na nią. Wyglądał zgnębiony i smutny, oczy miał czerwone od bezsenności, czy łez, głos głuchy — ręce, w których trzymał pióro, drżały febrycznie, konferencja ze szlachcicem trwała cały kwadrans; panna Henryka aż tupała nóżkami z niecierpliwości — sekretarz nie okazywał żadnego wrażenia. Interesant posiadał cukrownię na Podolu, szukał buchaltera i kasjera zarazem, wyliczał ze sto warunków, chciał posiadać egzemplarz, nie istniejący na ziemi. Pan Tytus Chojecki cierpliwie wysłuchał i wypisał ów szereg wymagań, zliczył wyrazy, określił cenę ogłoszenia, szlachcic zapłacił, obiecał przyjść nazajutrz i z trudem wytoczył się na podwórze, mozolnie przepchnąwszy przez drzwi swą olbrzymią niedźwiedzią szubę. Para przyszłych małżonków została sama.
— Co pani rozkaże? — była wiecznie ta sama zwrotka na ustach sekretarza.
— Nie mówił pan nic wujowi? — zapytała żywo.
— Nie zapytany, nie odzywałem się pierwszy. Zresztą pani nie dała mi stanowczej odpowiedzi.
— To dobrze, to dobrze! — Niech pan, broń Boże, nic nie mówi. Wie pan, urządzimy farsę; po ślubie zjawimy się z wizytą u stryja i u wuja. Wyobraź pan sobie ich miny!
Podskoczyła do góry.