Nazajutrz wyszły zapowiedzi tej szczególnej pary w filjalnym kościele, na oddalonem przedmieściu.
Stryj emeryt ich nie usłyszał, ponieważ od czasu, gdy omal go nie zaduszono przed dwudziestu laty na jakimś odpuście, ślubował Bogu uroczyście, nie przestępować progu Jego domu. W parę tygodni potem, o południu, przy wyjściu z konserwatorjum panna Henryka spostrzegła Chojeckiego, jak jej szukał swemi zapadłemi oczami w gronie uczenic.
— Józiu, Maniu! — zabrzmiał jej cieniutki, donośny głosik — chodźcie, chodźcie, przedstawię wam mego narzeczonego.
Chwyciła za rękę dwie przyjaciółki i pociągnęła w stronę oczekującego mężczyzny. Na jej widok uchylił lekko kapelusza i podszedł parę kroków.
— Moje koleżanki i drużki, pan Chojecki — recytowała szalona dziewczyna.
— Czy pan chce mi do domu towarzyszyć?
— Jeżeli pani pozwoli?
— I owszem, chodźmy. Czekam od wieków na pana! Tak się gniewałam, że nic nie wiem, ale bałam się pójść po wieści do redakcji, żeby wuja nie zastać. Kiedyż ten nasz ślub?
— Jutro, pani.
— Już jutro! Słyszycie, Józiu i Maryniu? Jutro wieczorem jadę do Paryża. Ach, jaki pan dobry, że tak prędko.
Nieporuszona twarz oblubieńca pozostała obojętna na tę podziękę, czy pochwałę.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/214
Ta strona została przepisana.