Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/22

Ta strona została przepisana.

zielone, małe, schowane głęboko pod wydatnem, niskiem czołem, usta wąskie, posępnie zaciśnięte, w prawem ręku coś dzierżył, kryjąc pod koszulą. Był to jeden z tych ludzi ślepo posłusznych, jak żelazo wytrwałych, zaciętych, zimnych, niczem nieubłaganych. Spojrzał zpodełba na gościa, prawicę wyjął z pod koszuli, rewolwer błysnął i wnet zniknął w kieszeni, a on spytał przez zęby:
— Gotów ty?
— Gotów.
Oczy kacapa błysły radością, usunął się, i za Gregorem drzwi zaryglował.
Stali w małej izdebce o trzech drzwiach, zawalonej łachmanami tandeciarza, bo stanowiła komórkę, przytykającą do sklepu. U stolika, na którym tlała groszowa łojówka, wetknięta w szparę desek, stał mężczyzna średniego wieku, szczupły, wyniosły, o ruchach człowieka wyższych sfer, choć miał na sobie kożuch wyrobnika, pod nim perkalową, różową koszulę i buty koślawe na nogach. Mało co widać było jego twarzy — szary łachman miał na jednem oku, a zarost bujny łączył się ze zdziczałemi włosami. Zauważył Gregor, że w lewem uchu nosił prosty, srebrny kolczyk, a na skroni bliznę miał bardzo świeżą.
Stał oparty o stół i ostre oczy wpił w twarz nowicjusza, zazierając do dna myśli.
— Oto człowiek! — rzekł kacap w jedwabnej koszuli i cofnął się w głąb.