Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/221

Ta strona została przepisana.

Zamilkli. Nie mieli nic więcej do mówienia. Łącznik żaden między nimi nie istniał, nie znali się nawet.
Kurs ten poślubny wydał im się niezmiernie długi i nudny; od obiadu weselnego wykupiłby się biedny Chojecki nie wiem za jak wysoką cenę. Nie, los srogi nie oszczędził mu ani jednej kropelki, ani jednej chwili.
Musiał zasiąść na honorowem miejscu obok uśmiechniętej Heni, wysłuchać trzech mówek, spełnić mnóstwo toastów, odpowiadać na prawo i na lewo.
Wujaszek po kilku kieliszkach rozchmurzył czoło; farsa weselna podobała się jego podchmielonej głowie; dwóch drużbów, znajomych Chojeckiego, zawierało znajomość z Józią i Marynią; szampan się pienił, humory się rozkrochmalały. Nagle poważnemu redaktorowi przyszła myśl, godna ulicznika; szepnął coś jednemu drużbie, ten mrugnął na kolegę, wszyscy trzej umoczyli usta w winie i, jak na komendę, postawili kieliszki na stole.
— Kwaśne wino! — huknął naczelnik polityczno-społecznego organu prasy.
— Kwaśne wino! — powtórzyli chórem drużbowie.
Nastała chwila kłopotliwego milczenia. Pięć par oczu śmiejących się spoczęło na młodej parze.
Oni zaś myśleli pierwszy raz w życiu to samo: