Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/228

Ta strona została skorygowana.

Henia poczerwieniała, jak mak, pod cynicznem spojrzeniem wszystkich oczu! Otoczono ją wokoło.
— Dama u Chojeckiego! — zawołał jeden.
— Młoda i piękna! No proszę! Myślałem, że ten borsuk nie rozróżni cioci od wujaszka.
— Czy to on tak żałobę odsiaduje! A żmija!
Dziewczyna cofnęła się szybko. Obejrzała się za pomocą, spotkała na sobie spokojny wzrok Chojeckiego.
— Pani pozwoli się przeprowadzić — rzekł z najzimniejszą krwią, nie racząc spojrzeć na młodzież.
Oczy dziewczyny były łez pełne, przykrość bezmierna wyzierała z każdego rysu. Milczała. Chojecki spojrzał na nią zdziwiony, jakby trochę sympatyczniej, niż zwykle.
— Proszę, niech pani usiądzie, — rzekł — ci panowie zaraz się oddalą.
Bez ceremonji zamknął drzwi przed nosem wesołych ichmościów i podał jej jedyne krzesełko.
— A jeśli tu wejdą? — spytała niespokojnie.
Podniósł głowę. Błysk życia przeszedł mu po twarzy.
— Niech spróbują! — mruknął tonem, którego nie znała.
Za drzwiami śmiano się jeszcze, lecz po chwili hałas się oddalił i ucichł. Chojecki wyjrzał na korytarz — był pusty. Henia wstała, już znowu wesoła, jak ptaszek.