Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/229

Ta strona została skorygowana.

— Odprowadzę panią — ofiarował się usłużnie.
— O, nie, dziękuję panu. Cóż znowu! W teatrze i za kulisami będzie gorzej. Trzeba się przyzwyczaić. Skompromitowałam pana opinję, jak mi się zdaje. Boże, co ja panu kłopotów przyczyniam! Ale to już ostatni, do chwili, jeżeli przypadkiem pan się zakocha we mnie.
Srebrny uśmiech, delikatny, szybki krok, i znikła, jak jasne widzenie, z ubogiej stancyjki sekretarza.
Nic widziała lekceważącego ruchu ramion, wywołanego ostatniem zdaniem.
— Narwana! — burknął, siadając do biurka i biorąc napowrót do rozpatrzenia przyniesione przez nią papiery.
Farsa małżeńska jeszcze się dla niego nie skończyła, przez parę dni zajęła mu większą część czasu. Na oznaczony termin stawił się akuratnie, jak klepsydra, na dworcu kolei.
Heni jeszcze nie było. Minęło pół godziny, rozległ się pierwszy dzwonek. Chojecki, niezbyt łagodnie, przejrzał salę, widocznie fatygował się napróżno, był sługą kaprysu wpół szalonej dziewczyny.
Nagle znany głosik rozległ się u drzwi. Primadonna in spe ukazała swą ożywioną twarzyczkę, z za barków tragarza, obładowanego pakunkami. Wołała go.
— Omal się nie spóźniłam!... Ten stryj nieznośny kazał jeść, pić, a gderał, a nadziewał radami. Gotowam nie pojechać.