Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/251

Ta strona została przepisana.

— A imię mu: kakofonja! — wykrzyknął, biorąc list do ręki i podnosząc w górę. — Kolczyk i modne pisanie, Kacper i Sinobrody, wszystko bez daty, bez nazwisk, miejscowości, ale genjalne! Jutro umieścimy ten okaz w feljetonie, na pamiątkę wiekom przyszłym, na wzór stylu i formy! Cóż tak milczysz! Trwoży cię to pukanie do jej drzwi? Daj sobie pokój. Kacper, wszak to jeden z trzech króli; w najgorszym razie, za przykładem imiennika, odbędą pobożną pielgrzymkę do Betleem. Jako dobry chrześcijanin, nie będziesz udawał Heroda i ścigał w imię sprawozdania: gdzie byli? co robili? i co z tego wynikło? To dobre dla zazdrosnego bałwochwalcy. Idź tymczasem po ten kolczyk, w śmieciach zostawiony przed pół rokiem; pewnie go znajdziesz, bo Opatrzność nie zechce zezwolić na przedziurawienie nosa przyszłej primadonny, który, mówiąc między nami, jest teraz zgrabniutki. Już to pewnie, że nie jeden tylko mag spostrzeże wdzięki Heni, jeszcze rok, znajdzie się reszta: Melchior i Baltazar itd.
Jakiś interes przerwał wyliczanie, a Chojecki, przez wrodzoną delikatność, rzucił na same dno kosza nieszczęsny list, bojąc się owego feljetonu i możliwego rozgłosu, nie tak dla siebie, jak dla autorki; szczęściem jakiś skandalik uliczny, napół wymyślony przez reportera, zwrócił uwagę redaktora w inną stronę i zapełnił nazajutrz odcinek. Po kolczyk, naturalnie, nikt się nie pofatygował i życie Chojeckiego płynęło monotonnie