Przez bojaźń niedyskrecji współlokatorów, nie odnajął połowy po wyjeździe Heni i, jak się Chojecki przekonał, zapaliwszy zapałkę — musiał tu nawet nie być chyba.
Mieszkanie wyglądało jak las, nawiedzony trąbą powietrzną. Najeżone było poprzewracanemi sprzętami, zarzucone śmieciami, papierami i przeróżnemi rupieciami, napełnione bezładem po brzegi. Wśród tego chaosu znalazł się lichtarz z kawałkiem świecy i nowy gospodarz spędził noc, śpiąc, jak drwal, na dziewiczem łóżku swej żony, z którego pościel widocznie Henia zostawiła na pamiątkę stryjaszkowi.
Od tego dnia Chojecki zbuntował się na nadprogramową pracę w redakcji. Spełniał swój obowiązek i zmykał z biura.
W swem nowem mieszkaniu znalazł raj. Panowała tu klasztorna niemal cisza i spokój. Nie miał wokoło, jak dawniej, trzydziestu kawalerskich stancyj, gwarnych po całych nocach, nie odbierał wizyt rozochoconej młodzieży, która znajdowała nadzwyczajną przyjemność w drażnieniu się z odludkiem, a co najważniejsza, znalazł bezpieczny przytułek przeciw konceptom krotochwilnego pryncypała.
Odwdzięczając się staremu emerytowi, codzień bardzo gorliwie trzepał, wietrzył i opylał szanowne kapelusze.
Pewnego wieczora, gdy właśnie spełniał tę ważną czynność, ujrzał nagle w progu stryjaszka we własnej osobie.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/255
Ta strona została przepisana.