Raptem, czego przedtem nie było, wzrok mu osłabł, nie mógł sam czytać, raptem polubił towarzystwo, i raptem nie mógł wystarczyć jakiemuś fikcyjnemu nadmiarowi pracy. Jedynem lekarstwem na te wszystkie niedostatki był tylko Chojecki.
Powstało w chwili rozstania takie gderanie i takie utyskiwanie, że się chłopcu zrobił serdeczny żal starego — został.
Zapłacił za mieszkanie Heni, sprowadził swe ubogie ruchomości i zastąpił synowicę staremu.
Naturalnie, emeryt zarobił na zamianie i choć gderał, to tylko, żeby się nie odzwyczaić, bez powodu najmniejszego. Pomagało mu to zapewne w trawieniu.
Chojecki znalazł w nim drugiego ojca. Gderania nie słuchał, z dziwactwami się zżył, i gdy po pewnym czasie zajrzał w duszę starego, pokochał go i przywiązał się szczerze. Mieszkało tam złote serce.
Nicby im nie brakło w ich wspólnem pożyciu, gdyby nie nowa manja dziwaka: zachciało mu się raptem świeżego powietrza. To, którem oddychał od lat trzydziestu, okazało się smrodliwem, ciężkiem, zabójczem, poczęło go dusić, nabawiać mdłości, wreszcie wszędzie było go za mało. W mieszkaniu zaprowadzał wentylatory, otwierał okna, wietrzył, studził, to znów grzał i palił bez pamięci.
Co wieczór zastawał Chojecki nową niedolę.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/257
Ta strona została przepisana.