Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/261

Ta strona została przepisana.

kochał serdecznie, nie zgrał się nigdy, nie lubi muzyki, teatru, choćby dobrego obiadku, którego nic nie zajmuje, nie bawi, nie porusza! Morze limfy jednem słowem...
Redaktor tak się wzruszył, że aż uciekł do kawiarenki, prawdopodobnie, żeby w tem morzu nie utonąć.
Chojecki pod wieczór nieco wcześniej, niż zwykle, wrócił do domu. Znalazł drzwi zamknięte, więc zadzwonił.
Po chwili emeryt pokazał wielki nos w szparze podwoi, ale puścić go nie miał ochoty. Parlamentował przez strzelnicę warowni.
— A, to ty. Cóż to tak wcześnie! Ale to dobrze, tylko, że ja cię przyjąć nie mogę, bo widzisz, mam schadzki! Tylko nie myśl, żeby to była kobieta — dodał z żywością, pewien, że to pierwsza myśl, którą Chojecki mieć będzie, — o nie, broń Boże! Przywieziono mi tabakę z Turcji, kontrabandę, więc nie chcę cię w to mieszać. Ale ja ci jej dam zażyć z pewnością.
I po tej pociesze zamknął drzwi napowrót.
Chojecki poszedł do siebie, a że zimno było, zapalił ogień na kominku w dawnym saloniku Heni i, usiadłszy przed nim, zamyślił się głęboko.
Oczy jego błąkały się bezmyślnie z podłogi na ogień i na powrót, aż zwrócił ich uwagę błyszczący przedmiot na brzegu kominka, w szarym popiele. Blask płomieni mienił go dziwnie — był raz zielony, to złoty, to czerwony.